Recenzja filmu

Duże zwierzę (2000)
Jerzy Stuhr
Jerzy Stuhr
Anna Dymna

Bez morałów

To jeden z tych współczesnych filmów, w którym użycie biało-czarnej taśmy nie jest wyłącznie artystycznym "widzimisię". Jerzy Stuhr rezygnując z koloru, nawiązuje do dokumentu spod znaku "czarnej
To jeden z tych współczesnych filmów, w którym użycie biało-czarnej taśmy nie jest wyłącznie artystycznym "widzimisię". Jerzy Stuhr rezygnując z koloru, nawiązuje do dokumentu spod znaku "czarnej serii", mającego niemały wpływ na wczesną twórczość Kieślowskiego. Zresztą klimat "Dużego zwierzęcia" przypomina nie tylko surowe w formie i "ludzkie" w przesłaniu dokumenty Karabasza czy Bossaka, ale także poetykę "szkoły czeskiej", skłonnej do ujmowania społecznej tępoty w sarkastyczną metaforę. Bowiem film Stuhra traktuje o społeczeństwie nie tolerującym żadnych odstępstw od reguły. Sensację wywołuje już nie tyle obecność w zapadłej dziurze wielbłąda, co sam fakt, że jego właścicielem zostaje najzwyklejszy państwowy urzędnik. Nie dość, że nad zwierzakiem roztacza czułą opiekę, to na dodatek, nie w głowie mu robienie na nim interesów. A przecież ledwo wiąże koniec z końcem... Więc sprawa rozbija się o bezinteresowność, która w mniemaniu małomiasteczkowej społeczności równa się bezcelowości. "Panie Sawicki - pytają sąsiedzi - czemu wielbłąd? Jaki w tym sens?" Stuhr pokazuje, jak odmienność zachowań stopniowo prowadzi do samotności. Nie chodzi tu jednak o egzystencjalne wyobcowanie, ale o niezłomną postawę wobec presji masy. I o akceptację samego siebie. Reżyser, aby nadać filmowej historii wymiar uniwersalny, lokuje ją wszędzie i nigdzie, mieszając historyczne porządki - scenerię polskiej rzeczywistości lat 60. ze śladami Polski dzisiejszej. W epoce kultu indywidualizmu Stuhr mierzy się z tematem traktowanym przez widza z rezerwą, gdyż wciąż kojarzy się on z kinem uwikłanym w utarczki z czerwoną władzą. Między innymi z tego powodu współcześni reżyserzy albo biorą się za banalne, niezobowiązujące do myślenia, albo proponują obrazy wyprodukowane na społeczne zamówienie. Stuhr znalazł złoty środek: niemodny temat ujął w formę przypowieści dotykającej za pośrednictwem mikrozdarzeń ponadczasowych prawideł. Bez uciekania się do chwytliwych (czytaj mizdrzących się do widowni) sztuczek, w kilku ujęciach odsłania codzienność Sawickich. Poprzez rytuał jedzenia, wyjścia do pracy i wypoczynku (świetne nawiązanie do "Muzykantów" Karabasza) buduje wizerunek "człowieka poczciwego". Sawiccy nie są postawieni w sytuacji ekstremalnej, nie muszą staczać boju z rodzimymi gangsterami ani dokonywać ostatecznych życiowych przewartościowań. Nie odkrywają, że świat jest zły ani że wszystko, co sądzili o ludziach dotychczas, było czystym złudzeniem. Na rzeczywistość patrzą z prostodusznością niewykluczającą jednak niezgody na głupotę. I jak na przypowieść przystało, wszystko w tym świecie jest klarowne - zło jest złem, a dobro dobrem. Żadnej względności. Stuhr unika emocjonalnej gmatwaniny prowadzącej do etycznej dezorientacji. Nie ma tu przy tym ani krzty mentorstwa. Fakty mówią same za siebie, prowokując do refleksji. Może irytować jedynie zbyt oczywista puenta, w której reżyser - jakby wystraszony własną powściągliwością - niepotrzebnie dookreśla zachowania ludności miasteczka. W sumie jednak Stuhr jest odważny, skoro w epoce dominacji kina "mocnych wrażeń", nakręcił film, w którym praktycznie nic się nie dzieje. To, że poprzez "nicniedzianie się" potrafił pokazać poważny problem, dowodzi jego mistrzostwa. Wydaje się, że reżyser w swoim czwartym filmie nareszcie uwierzył w intelektualne możliwości widza. A może, po prostu, nie oglądając się na oczekiwania publiczności, stworzył uczciwe, autorskie kino.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jerzy Stuhr tym razem sięgnął do twórczości Kieślowskiego i postanowił zrealizować film na podstawie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones